niedziela, 13 listopada 2011

Grüezi Zürich!

Ślub kumpla zwykle jest okazją do niezłej imprezy. Tym razem nie było inaczej... z tym, że przed imprezą, a dokładniej rzecz biorąc z samego rana w dzień ślubu, udało mi się namówić drugiego kumpla na krótki spotting na lotnisku w Kloten. W ten sposób po części udało mi się nadrobić kilka braków w mojej kolekcji gości z zuryskiego lotniska.

Ponieważ w weekendowe poranki zwykle w użyciu jest pas 34, na miejsce spottingu wybraliśmy jedno z najwyższych pięter parkingu P3, skąd rozpościera się widok zarówno na pas jak i na poniżej położoną płytę postojową. Jak widać poniżej, w ciągu zaledwie jednej godziny udało mi się zrobić kilka całkiem sympatycznych fotek.

N653UA Boeing 767-300 United Airlines N381AN Boeing 767-300 American Airlines

N156DL Boeing 767-300 Delta Air Lines 9V-SKI Airbus A380-800 Singapore Airlines

HB-JHA Airbus A330-300 Swiss International Air Lines HB-IYR Avro RJ100 Swiss European Air Lines

EC-HKO Airbus A319-100 Iberia D-ABQC DHC-8-Q400 Air Berlin

wtorek, 10 maja 2011

Wiosna!!!

Wolna sobota, dziecko nad morzem, żona w pracy... co robić w tak pięknie rozpoczęty poranek? A może wreszcie chwilka spottingu, korzystając ze słoneczka, które co raz odważniej przebija się przez chmury? Pomysł był niezły, więc korzystając z chwili wolności :) w połowie kwietnia spróbowałem zrobić kilka fotek na Okęciu. Wprawdzie pierwotny plan zakładał skupienie się na lądujących samolotach, ale z powodu zamknięcia części ulicy Karnawał, wylądowałem na nieśmiertelnej miejscówce na końcu pasa „29”.

Sobotni poranek zgromadził tam kilku spotterów, więc bynajmniej nie jestem jedynym, który zamieścił w sieci podobne zdjęcia. W każdym razie ze spotterskiego punktu widzenia zdecydowanie było warto. Poza porannymi „standardami” takimi jak Malev (niestety B737, a nie Dash 8-400 w malowaniu retro), ERJ-170 Finnair’a, A319 Lufthansy czy ATRkiem EuroLOTu, miło było spotkać A321 Onur Air, ERJ-145 Dniproavii, B737-800 Enter Air oraz specpułkowego Jaczka 40. Poniżej miniaturki ciekawszych zdjątek przekierowujące po kliknięciu na Jetphotos.net


TC-OAL Airbus A321-200 Onur Air HA-LPR Airbus A320-200 Wizz Air

SP-ENY Boeing 737-800 Enter Air 045 Jak 40 SPLT

D-AKNF Airbus A319-100 Lufthansa Italia D-AFKB Fokker 100 Contact Air

piątek, 22 kwietnia 2011

Spotterska pocztówka z Belgradu

Na początku lutego miałem okazję spędzić kilka godzin w okolicach belgradzkiego lotniska. Co prawda do miejscówki spotterskiej na podejściu nie jest zbyt daleko od terminala, jednak nie będąc pewnym podejścia lokalnych służb ochrony do spotterów, ze swoją działalnością fotograficzną wolałem ograniczyć się do poziomu odlotów (już za security). Przemawiał za tym również fakt, że za kilka godzin miałem lecieć z powrotem do Warszawy, więc zbyt długa rozmowa ze służbami w nieodpowiednim momencie mogła by się skończyć moim spóźnieniem na samolot. Nawet tutaj starałem się zbytnio nie rzucać w oczy z aparatem i chyba miałem słuszność, ponieważ na szczęście na dopiero kilkanaście minut przed wylotem, w momencie gdy już chowałem aparat, przechodzący obok policjant pokazał mi na migi, że nie powinienem robić zdjęć.

Ruch na lotnisku w Belgradzie nie należy ani do największych, ani do najciekawszych. Latają tam główni przewoźnicy europejscy – Lufthansa, Aeroflot, Air France, etc. Lokalny przewoźnik, JAT, operuje na Boeingach 737 i ATR72, zaś do najciekawszych linii należą BH Airlines z Bośni i Montenegro Airlines z Czarnogóry. Kilkaset metrów od terminala znajduje się muzeum lotnictwa, gdzie obok Caravelli JATu, stoją głównie maszyny wojskowe (w tym transportowe m.in. Dakota, Ił-14 i Amiot AAC-1 czyli budowany po II wojnie światowej we Francji Junkers 52).

VP-BRY Airbus A320-200 Aeroflot E7-AAE ATR72 BH Airlines

F-GRXC Airbus A319-100 Air France YU-ANV Boeing 737-300 JAT

71301 Ił-14 Yugoslavia Air Force 12208 Mil Mi-8 Yugoslavia Air Force

71214 DC-3 Yugoslavia Air Force 7208 Amiot AAC-1 Yugoslavia Air Force

czwartek, 21 stycznia 2010

Przed odlotem z Timiszoary (12.01.2010)

Mimo, iż jeszcze nie minęły trzy tygodnie nowego roku, udało mi się już „zaliczyć” kilka różnych lotnisk. No cóż… taka praca ;-) Jednym z ciekawszych miejsc, które odwiedziłem była rumuńska Timiszoara. Co prawda spędziłem tam nie całe 16 godzin, a spotkania nie pozwoliły mi na zwiedzanie miasta, jednak udało mi się wygospodarować 1,5 godzinki na spotting – tuż przed odlotem. Terminal lokalnego lotniska swoimi rozmiarami przypomina Wrocław, zaś większość ruchu generują linie Carpatair mające tutaj swoją główną bazę. 12 stycznia jednak poranna mgła spowodowała sporo opóźnień i w związku z tym spotkałem tylko jednego Saab’a 2000 tego przewoźnika. Inne maszyny – jak zresztą widać na niżej zamieszczonych obrazkach – to samolociki towarowe latające głównie do Budapesztu.

Trudno jest mi napisać cokolwiek odkrywczego na temat warunków do spottingu na lotnisku w Timiszoarze. Ponieważ nie miałem zbyt dużo czasu do odlotu, zrezygnowałem z biegania wokół lotniska i szukania dogodnych miejscówek. Dzięki temu też uniknąłem spotkania z lokalną Policją i badania ich podejścia do kwestii fotografowania samolotów. Wszystkie moje zdjątka zrobiłem z pierwszego piętra terminalu (już za kontrolą bezpieczeństwa), gdzie znajduje się część gate’ów. Ważne jednak jest to, że w godzinach popołudniowych słońce znajduje się za terminalem czyli patrząc na płytę mamy je za plecami. Niestety z tego samego powodu, wsiadając do mojego samolotu do Wiednia, nie udało mi się zrobić fotki rumuńskiemu Saabowi 340 w barwach Blue Air.

LZ-RMK Let 410 Air Max HA-LAZ Let 410 ABC Air Hungary

YR-SBA Saab 2000 Carpatair HA-FAJ Beech 1900 Farnair Europe

poniedziałek, 4 stycznia 2010

Nie-spotterski początek roku

Mimo kilku ambitnych planów na 2010, Nowy Rok rozpocząłem w mało spotterski sposób. Nie chodzi mi tutaj bynajmniej o noworoczne dogorywanie po szalonej zabawie sylwestrowej, tylko o ambitny plan który udało się nam wspólnie z koleżanką małżonką zrealizować pierwszego dnia 2010 roku.

Wszystko zaczęło się od trochę nieoczekiwanego wyjazdu w góry, w pobliże granicy czeskiej. Nieoczekiwanego, bowiem okazało się, że w pracy mam sporo nadgodzin, które należy odebrać jak najszybciej, co spowodowało zmianę naszych rodzinnych planów świąteczno-noworocznych. Góry lubiłem od zawsze, a w odróżnieniu od większości warszawiaków, szczególną sympatią darzę Beskidy. W Beskidach właśnie mamy swoje ulubione miejsce, które staramy się odwiedzać kilka razy w roku. Najbliższym lotniskiem komunikacyjnym jest morawska Ostrawa, jednak na przełomie 2009 i 2010 pogoda niezbyt zachęcała do polowania na latające tam Saaby 340. Dlatego też w Nowy Rok zaplanowaliśmy wyjście w góry.

Pierwotny plan był prosty – przejść się nową ścieżką (odkrytą w maju 2009) w pobliże Małej Czantorii. Nie żeby się nam to nie udało. A i owszem: nie przejmując się mgłą wdrapaliśmy się na szczyt. Przy okazji dostałem niezłej zadyszki, która jednak potwierdziła znany powszechnie fakt, że spędzając większość czasu za biurkiem kondycji się nie zdobywa. Mimo to, popijając od czasu do czasu Żywca (wodę, a nie coś innego) na Mała Czantoria została zdobyta. Na szczycie okazało się, że to co braliśmy początkowo za mgłę to nic innego jak niska podstawa chmur, które w sporym tempie przelatywały wokół nas.

Schodząc z Małej, a udając się w kierunku Wielkiej Czantorii spotkało nas przeżycie niemal metafizyczne. Po przejściu kilkudziesięciu metrów, na ścieżce, wprost z chmury, wyłonił się biegnący facet. Minął nas w dość szybkim tempie, a moja połówka zdążyła tylko westchnąć coś na temat naszej kondycji. Za sportowcem natomiast biegło małe stado psów – zaczynające się od kundla żywo przypominającego najlepszego przyjaciela filmowej Maski, a kończące się dogiem z pianą na pysku. Bujna wyobraźnia podsunęła mi od razu pytanie czy nie ma jakiejś beskidzkiej legendy o amatorze joggingu zjedzonym przez psy, który w ponure dni straszy na szlakach.

Pokonanie następnych kilku kilometrów już nie sprawiło nam szczególnych problemów, a w ramach nagradzania się za trudy wycieczki uraczyliśmy się Radegastem w schronisku po czeskiej stronie granicy. Odzyskawszy w ten sposób siły, zdobyliśmy Wielką Czantorię (również spowitą chmurami). Schodząc w stronę Ustronia planowaliśmy zjazd wyciągiem, jednak okazało się, że do kolejki przybyliśmy dosłownie pięć minut po tym jak pani z kasy zjechała na dół. Taaak… bywają chwile kiedy to punktualność w naszym pięknym kraju bywa nadinterpretowana.

Pozostało nam więc zejście w dół szlakiem. Wprawdzie panowie obsługujący wyciąg mówili, że ścieżka jest łatwa i przyjemna, jednak nie wzięli pod uwagę dwóch jakże istotnych aspektów schodzenia na dół: było dosyć ślisko, zaś zmierzch w styczniu zapada dosyć szybko. Z tych właśnie dwóch powodów ostatnią godzinę naszej wyprawy zapamiętam na dosyć długo. Początkowo mieliśmy wprawdzie zamiar schodzić grzecznie ścieżką jak przystało na doświadczonych turystów, ale szybko zweryfikowaliśmy plany. Nie wchodząc w szczegóły, autorytatywnie stwierdzam, że pierwszy raz zdarzyło mi się z całkiem sporej góry zjeżdżać nartostradą w dół na oddartym kawałku porzuconej karimaty. Grunt, że po przeszło czterech godzinach wycieczki udało się nam powrócić do cywilizacji kominka i whisky, skąd pisząc te słowa, szanownym czytelnikom składam najserdeczniejsze życzenia noworoczne! Oby słońce świeciło zawsze z właściwej strony obiektywu, a przygodna chmura dobrze znała swoje miejsce na niebie! Dosiego!

środa, 2 września 2009

Sześćsetny E-jet

Wczoraj późnym popołudniem zapowiadana od kilku tygodni dostawa Embraera 170-200 ozn. SP-LII (nr fabr. 17000290) stała się faktem. Jest to pierwszy fabrycznie nowy samolot odebrany przez naszego narodowego przewoźnika w tym roku, co w czasach tzw. kryzysu (uwaga: modne słowo) dotykającego wielu przewoźników lotniczych jest niewątpliwie sukcesem. Lot dostawczy rozpoczął się 31 sierpnia z lotniska fabrycznego Embraer’a w San Jose dos Campos, zaś jego trasa wiodła przez Recife, Sal i Malagę do Warszawy. Zakończył się efektownym przelotem nad pasem 11-29, po którym maszyna szczęśliwie wylądowała i o 17:04 zakołowała na stanowisko postojowe.

Dla wytwórni Embraer polski SP-LII jest szczególnym samolotem gdyż stanowi on 600-tny egzemplarz z rodziny samolotów Embraer Jet, co zresztą podkreśla specjalny napis umieszczony na tylnej części kadłuba. Tak gwoli przypomnienia: rodzina E-jet to wszystkie Embraery odrzutowe powstałe na podstawie wersji Embraer 170 – czyli Embraer 170-100 (po prostu Embraer 170), Embraer 170-200 (Embraer 175), Embraer 190-100 (Embraer 190) oraz Embraer 190-200 (Embraer 195).

czwartek, 18 czerwca 2009

Tarom: OTP-CLJ

OTP-CLJ RO0649/24APR09 Boeing 737-700 "Iasi"

Jednym z ciekawszych krajów, które w ostatnim czasie, ze względu na sprawy służbowe, odwiedzam dosyć często jest Rumunia. Wprawdzie w naszej polskiej świadomości kraj ten czasem jest postrzegany jako nieciekawy i dziki, jednak moim zdaniem podejście to jest wyjątkowo niesprawiedliwe. Faktem jest, że w wielu miejscach można spotkać się tutaj jeszcze ze zwyczajami rodem z PRLu, ale nie powinno być to jednak przesłanką do negatywnej oceny kraju oraz jego mieszkańców, a co najwyżej do poznania lokalnej specyfiki życia. Po tym drobnym wstępie mówiącym co nieco o moim podejściu do podróżowania do Rumunii pozwolę jednak sobie przejść do opisu jednej z moich ostatnich podróży.

Jak każda moja podróż, również i ta zaczęła się jeszcze na warszawskim Okęciu. Nocny lot do Bukaresztu (LO643/23APR) nie różnił się jednak niczym specjalnym od innych na tej trasie (no może poza tym, że pierwszy raz w Locie dostałem klapki na oczy, co było dosyć niezwykłe na 80-minutowej trasie, zwłaszcza że na dłuższych nocnych lotach – np. do Aten czy Larnaki – do tej pory wspomnianych klapek nie dawali). Poranne spotkanie przebiegło również bez zakłóceń i około godziny 15:00 jechałem już do Otopeni na lotnisko im. Henri Coanda’y. Ponieważ do odlotu do Kluż Napoka miałem jeszcze sześć godzin, gdyż nie udało mi się przebukować na wcześniejszy lot, jak to zwykłem robić w takich sytuacjach, żeby nie nudzić się zbytnio na lotnisku, udałem się na koniec pasa w celach czysto spotterskich (fotorelację zdążyłem już zamieścić tutaj). Słońce jednak nie było dla mnie zbyt łaskawe, więc dwie i pół godziny później byłem już w terminalu i popijałem coca-colę. Ledwo jednak zdążyłem wypić dwa łyki, podeszła do mnie pani, która obsługiwała w restauracji i, mimo iż dopiero była godzina 18:15, zakomunikowała mi: „iz kloz”. Wprawdzie nie miałem zamiaru nabijać się z jej nieznajomości angielskiego, ale poprosiłem o powtórzenie tego dwa razy gdyż nie wpadłem na to, że gdzieś w Unii Europejskiej restauracja na głównym lotnisku w stolicy kraju może być zamykana o 18:00. Zamiast jednak irytować się tym faktem, ku zdziwieniu owej pani, wyszedłem z restauracji uchachany gdyż pomyślałem sobie, że pewnie 20 lat temu było tak i u nas.

Terminal krajowy lotniska Otopeni mieści się dokładnie pod terminalem przylotowym. Warto zauważyć, że zaraz obok jest sklep Billa, w którym przylatujący mogą zrobić zakupy (coś czego bardzo mi brakuje w Warszawie). Udawszy się do terminalu, okazało się że jeszcze mam prawie dwie godziny do odprawy, więc rozpocząłem poszukiwania miejsca, gdzie można podłączyć się z laptopem. Nie obyło się wprawdzie bez przesadzenia dwóch pań (mówiących tylko po rumuńsku, ale od czego jest język migowy), żeby dostać się do gniazdka z prądem, ale po chwili już siedziałem i klikałem w swoje zdjęcia samolotów. Godzinę później napatoczył się znajomy Holender, z którym miałem lecieć do Kluża i który miał nadzieję coś zjeść na lotnisku. No cóż rozczarował się nieco… Odprawa zaczęła się na godzinę przed rejsem i, trzeba tu oddać honor obsłudze Taromu, była bardzo sprawna. Prosto z check-in’u, przez kontrolę bezpieczeństwa udaliśmy się do gate’u. Boarding zaczął się na 30 minut przed planowanym czasem odlotu, a do czekającego na nas Boeinga 737-700 zostaliśmy zawiezieni autobusem.

YR-BGI „Iasi” wywarł na nas bardzo dobre wrażenie: czysty, schludny, nowoczesny i stosunkowo przestronny. Nawet w klasie ekonomicznej, którą lecieliśmy, fotele były dosyć wygodne. W odróżnieniu od większości innych linii, Tarom w klasie business w samolotach wąskokadłubowych ma zainstalowane specjalne, szerokie fotele zamiast standardowych z „ekonomika” rozdzielonych co najwyżej specjalnie zarezerwowanym wolnym miejscem. Mimo stosunkowo późnej godziny samolot był jednak pełen. Poza pasażerami tranzytowymi można było zauważyć sporo osób, które po spędzeniu biznesowego dnia (lub kilku dni) w stolicy wracały do rodzimej Transylwanii (Nie! Nikt ze współpasażerów nie przypominał wampira!). Sam lot był stosunkowo krótki – trwał raptem 56 minut. Mimo to Tarom, w odróżnieniu od LOTu, zaskoczył nas pozytywnie serwisem: do wyboru były nie tylko napoje (różne, nie tylko woda i sok), ale również zaoferowano całkiem zjadliwe batoniki lokalnej produkcji. Od razu przypomniały mi się nieodżałowane „prince polo”, które w ramach cięcia kosztów zniknęły z pokładu naszego rozdzimego przewoźnika. Ponieważ, ze względu na słabą znajomość rumuńskiego, odpuściłem sobie czytanie lokalnych gazet jedyną rozrywką poza spałaszowaniem wspomnianego cateringu była obserwacja przebiegu lotu na monitorkach wysuwających się z panelu nad głową. Wprawdzie do PTV jeszcze im daleko, ale zawsze to coś.

Podejście do lądowania w Klużu nie obyło się bez lekkich turbulencji. Samo lądowanie na pasie 08 przebiegło bez specjalnych incydentów, natomiast ze względu na lokalnie obowiązujące procedury, po zakończeniu dobiegu dokołowaliśmy na koniec drogi startowej oznaczony 26, a następnie zawróciliśmy i pokołowaliśmy w stronę terminala. Ledwo nasz YR-BGI zajął miejsce postojowe większość współpasażerów ruszyła do jeszcze zamkniętego wyjścia. No cóż... widocznie nie tylko u nas ludzie się spieszą :) Opuściwszy samolot zostaliśmy nieco zaskoczeni działalnością lokalnej obsługi naziemnej. Mimo, iż staliśmy jakieś 100m od terminala, oraz braku jakichkolwiek kołujących samolotów, obsługa postanowiła pochwalić się przed nami posiadanym autobusem. Z tego też powodu najpierw przyszło nam czekać przeszło pięć minut aż nasz pojazd się zapełni, aby następnie odbyć nim 30 sekundową podróż. Atrakcje te, a raczej ich czasochłonność, nie skróciły jednak czasu oczekiwania na bagaż, po którego odebraniu mogliśmy opuścić halę przylotów. Pozostało nam już tylko odgonić kilku natrętnych taksówkarzy i znaleźć naszego kierowcę, który pokazując nam trochę Kluża by night zawiózł nas (via McDonalds) do hotelu.