poniedziałek, 4 stycznia 2010

Nie-spotterski początek roku

Mimo kilku ambitnych planów na 2010, Nowy Rok rozpocząłem w mało spotterski sposób. Nie chodzi mi tutaj bynajmniej o noworoczne dogorywanie po szalonej zabawie sylwestrowej, tylko o ambitny plan który udało się nam wspólnie z koleżanką małżonką zrealizować pierwszego dnia 2010 roku.

Wszystko zaczęło się od trochę nieoczekiwanego wyjazdu w góry, w pobliże granicy czeskiej. Nieoczekiwanego, bowiem okazało się, że w pracy mam sporo nadgodzin, które należy odebrać jak najszybciej, co spowodowało zmianę naszych rodzinnych planów świąteczno-noworocznych. Góry lubiłem od zawsze, a w odróżnieniu od większości warszawiaków, szczególną sympatią darzę Beskidy. W Beskidach właśnie mamy swoje ulubione miejsce, które staramy się odwiedzać kilka razy w roku. Najbliższym lotniskiem komunikacyjnym jest morawska Ostrawa, jednak na przełomie 2009 i 2010 pogoda niezbyt zachęcała do polowania na latające tam Saaby 340. Dlatego też w Nowy Rok zaplanowaliśmy wyjście w góry.

Pierwotny plan był prosty – przejść się nową ścieżką (odkrytą w maju 2009) w pobliże Małej Czantorii. Nie żeby się nam to nie udało. A i owszem: nie przejmując się mgłą wdrapaliśmy się na szczyt. Przy okazji dostałem niezłej zadyszki, która jednak potwierdziła znany powszechnie fakt, że spędzając większość czasu za biurkiem kondycji się nie zdobywa. Mimo to, popijając od czasu do czasu Żywca (wodę, a nie coś innego) na Mała Czantoria została zdobyta. Na szczycie okazało się, że to co braliśmy początkowo za mgłę to nic innego jak niska podstawa chmur, które w sporym tempie przelatywały wokół nas.

Schodząc z Małej, a udając się w kierunku Wielkiej Czantorii spotkało nas przeżycie niemal metafizyczne. Po przejściu kilkudziesięciu metrów, na ścieżce, wprost z chmury, wyłonił się biegnący facet. Minął nas w dość szybkim tempie, a moja połówka zdążyła tylko westchnąć coś na temat naszej kondycji. Za sportowcem natomiast biegło małe stado psów – zaczynające się od kundla żywo przypominającego najlepszego przyjaciela filmowej Maski, a kończące się dogiem z pianą na pysku. Bujna wyobraźnia podsunęła mi od razu pytanie czy nie ma jakiejś beskidzkiej legendy o amatorze joggingu zjedzonym przez psy, który w ponure dni straszy na szlakach.

Pokonanie następnych kilku kilometrów już nie sprawiło nam szczególnych problemów, a w ramach nagradzania się za trudy wycieczki uraczyliśmy się Radegastem w schronisku po czeskiej stronie granicy. Odzyskawszy w ten sposób siły, zdobyliśmy Wielką Czantorię (również spowitą chmurami). Schodząc w stronę Ustronia planowaliśmy zjazd wyciągiem, jednak okazało się, że do kolejki przybyliśmy dosłownie pięć minut po tym jak pani z kasy zjechała na dół. Taaak… bywają chwile kiedy to punktualność w naszym pięknym kraju bywa nadinterpretowana.

Pozostało nam więc zejście w dół szlakiem. Wprawdzie panowie obsługujący wyciąg mówili, że ścieżka jest łatwa i przyjemna, jednak nie wzięli pod uwagę dwóch jakże istotnych aspektów schodzenia na dół: było dosyć ślisko, zaś zmierzch w styczniu zapada dosyć szybko. Z tych właśnie dwóch powodów ostatnią godzinę naszej wyprawy zapamiętam na dosyć długo. Początkowo mieliśmy wprawdzie zamiar schodzić grzecznie ścieżką jak przystało na doświadczonych turystów, ale szybko zweryfikowaliśmy plany. Nie wchodząc w szczegóły, autorytatywnie stwierdzam, że pierwszy raz zdarzyło mi się z całkiem sporej góry zjeżdżać nartostradą w dół na oddartym kawałku porzuconej karimaty. Grunt, że po przeszło czterech godzinach wycieczki udało się nam powrócić do cywilizacji kominka i whisky, skąd pisząc te słowa, szanownym czytelnikom składam najserdeczniejsze życzenia noworoczne! Oby słońce świeciło zawsze z właściwej strony obiektywu, a przygodna chmura dobrze znała swoje miejsce na niebie! Dosiego!

Brak komentarzy: