wtorek, 17 marca 2009

Austrian: WAW-VIE-BUD

Marzec tego roku jest dla mnie dosyć zalatany – przede wszystkim za sprawą podróży służbowych. Zaczęło się od Budapesztu, gdzie wspólnie z kolegą mieliśmy udać się na rozmowy z naszymi węgierskimi partnerami. Ponieważ na lotnisku Ferihegy musieliśmy być najpóźniej o 18:00, zrezygnowaliśmy z bezpośredniego połączenia z Warszawy na rzecz lotu przez Wiedeń i skorzystania z gościny Tyrolean Airways (obecnie znanych jako Austrian Arrows).

WAW-VIE OS0626/01MAR09 Canadair RJ200LR OE-LCM „Bologna”

Odprawa na rejs do Wiednia na warszawskim Okęciu przebiegła wyjątkowo sprawnie i szybko: bez kolejki, za to z uśmiechem pani w czerwonym mundurku z check-in’u. Przejście przez security również nie stwarzało żadnych problemów, a funkcjonariusze Straży Granicznej, mimo iż rzetelnie wykonywali swoją pracę, stwarzali raczej wrażenie zdegustowanych koniecznością pracy w niedzielę. Po krótkim oczekiwaniu obsługa naziemna rozpoczęła boarding i po krótkiej chwili autobus LGSu zawiózł nas do czekającego w oddali Canadair’a w malowaniu Austrian Arrows. Sympatyczną niespodzianką podczas wchodzenia na pokład był kołujący w pobliżu Boeing 707 (właściwie to Boeing VC707) izraelskich sił powietrznych.

Lot do Wiednia upłynął przy brzmieniu walczyków i przy wyjątkowo dobrej austriackiej kawie. Catering sam w sobie był całkiem niezły – sałatka, wędliny i ciacho. Nie jestem wprawdzie łasuchem jeśli chodzi o słodycze, ale przyznać muszę, że ciacho było dobre. Szefowa pokładu (a lot był wykonywany w jednoosobowym składzie załogi) serwis przeprowadziła w niemal wzorowy sposób. Obyło się bez zbędnej bieganiny charakterystycznej dla niektórych przewoźników europejskich, a jednak każdy dostał to co powinien. Cały lot przebiegł gładko i szybko, bez zbędnych turbulencji, a po godzinie już podchodziliśmy do lądowania na lotnisku Schwechat.

Mimo wcześniejszych optymistycznych prognoz, Wiedeń nie postarał się specjalnie i przywitał nas wiosenną szarówką. Co prawda później warunki atmosferyczne nieco się poprawiły, ale i tak spotting z ósmego piętra parkingu „D” wiązał się bardziej z niebezpieczeństwem złapania kataru niż prawdopodobieństwem sfocenia ciekawego samolotu. Obrazkowe efekty polowania na Austian Airlines oraz Austrian Arrows postaram się za jakiś czas zaprezentować.

VIE-BUD OS0721/01MAR09 DHC-8-314 OE-LTO „Kufstein”

Delikatnie mówiąc lot z Wiednia do Budapesztu nie należy do najdłuższych. 280 km (czy coś około tego) dzielących oba miasta można bez trudu pokonać w pięć godzin samochodem. Podróż samolotem, i to niekoniecznie odrzutowym, zajmuje więc jakieś 40 minut. W niedzielne popołudnie Tyrolian Airways podstawił do obsługi tej trasy najmniejszy samolot jakim dysponuje cała grupa Austrian Airlines – DHC-8-300. Podobnie jak w przypadku poprzedniego rejsu, boarding również przebiegł sprawnie i na kilka minut przed startem byliśmy gotowi do odkołowania.

Jeszcze przed upływem czasu rozkładowego ruszyliśmy w kierunku pasa „11”, z którego praktycznie bez zatrzymywania przebiegł start. Mimo relatywnie małego obłożenia (w 50-miejscowym samolocie razem z nami leciało jakieś 25 osób), ze względu na krótki czas lotu i konieczność przeprowadzenia serwisu, zaplanowano na ten rejs dwie stewardessy. Spośród pasażerów byliśmy jedynymi Europejczykami, gdyż większość stanowił świeży transport japońskich biznesmenów mających ratować węgierską gospodarkę. Sądząc po kurczowo trzymanych przez nich w rękach torbach z logo All Nippon Airways, wszyscy lecieli prosto z Tokio.

Ku naszemu zdziwieniu lot pomiędzy Wiedniem a Budapesztem odbył się praktycznie bez manewrów. Na 15 minut przed lądowaniem nasze przypuszczenia potwierdził kapitan informując o bezpośrednim locie oraz zapowiadając lądowanie „z prostej” na lotnisku Ferihegy. Dokładnie kwadrans później DHC-8-300 gładko dotknął pasa „13R” i pokołował na miejsce postojowe. Podczas wysiadania z samolotu nasze uśmiechy wywołał autobus (niestety nowoczesny Cobus zamiast jeżdżącego po budapeszteńskim lotnisku jeszcze parę lat wcześniej Ikarusa w malowaniu Malevu) z napisem „Amsterdam” (pozostałość po poprzednim rejsie). Na szczęście Japończycy nie zauważyli tego… w przeciwnym wypadku mogliby się nieco zaniepokoić :)

Powrót do Warszawy, który nastąpił kilka dni później, obfitował w więcej atrakcji, ale o tym w następnym odcinku.

Brak komentarzy: